Forum Tournaments Strona Główna
RejestracjaSzukajFAQUżytkownicyGrupyGalerieZaloguj
Opowiadania

 
Odpowiedz do tematu    Forum Tournaments Strona Główna » Neverwinter Nights + dodatki Zobacz poprzedni temat
Zobacz następny temat
Opowiadania
Autor Wiadomość
B4R70S
Administrator



Dołączył: 22 Maj 2006
Posty: 46
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warsaw

Post Opowiadania
NIEBO

Ran spojrzal w niebo. Biale obloki leniwie podązaly w kierunku, jaki narzucil im letni wiatr. W powietrzu unosila sie slodka won porastających pobliską ląke kwiatów. Drzewa pokryte zielonym dywanem liści dawaly schronienie przed sloncem dla wszelkich leśnych zwierząt. W tej sielankowej atmosferze Ran lezal do góry brzuchem upajając sie swym blogim spokojem... No i patrzyl w niebo.

Od początku istnienia świata wszystkie rozumne istoty rozmyślając nad swą marną egzystencją patrzyly wlaśnie tam... Niebo... Rzecz tak czysta, spokojna, ze az upragniona. Niebo to wolnośc, nieograniczona niczym swoboda. A kazdy pragnie zaznac choc troche wolności..

Przed nosem Rana przelecialy szybko dwa slowiki. Ich podniebny taniec, gracja, z jaką przecinają powietrze urzeklaby kazdego. Na Ranie nie robilo to jednak zadnego wrazenia. Po chwili ptaki spostrzegly jego obecnośc i wystraszone ulecialy jak najdalej pocwierkując przy tym niewinnie. Kazdy przeciez boi sie czegoś, czego nie zna...

Czas plynąl nieublaganie, Ran jednak sie tym nie przejmowal. Czas w koncu jest pojeciem wzglednym. Dla kazdego mija inaczej. Sekunda udreki trwa dluzej niz godzina blogiej przyjemności. Wiedzial o tym kazdy, takze Ran. On jednak sie tym nie przejmowal, tylko wciąz obserwowal lecące z wiatrem chmury.

Wszyscy zazdrościli poteznym magom ich mozliwości lewitacji. Sądzili, ze tym sposobem upodobniają sie oni do ptaków. Tak naprawde jednak calą swą uwage poświecac musieli na podtrzymanie zaklecia, wiec dalej poszukiwali innej metody na zaznanie wolności w przestworzach. Moze kiedyś im sie to uda, myślal Ran. Wiedzial jednak, ze on juz tego nie dozyje.

Ile istnien spogląda ciągle w niebo? Ilu elfów, ludzi, czy nawet krasnoludów poszukuje tam odpowiedzi na dreczące ich pytania? I ilu z nich tych odpowiedzi sie doczekuje? Ilu z nich stracilo swoje zycia tylko dlatego, ze za wiele marzyli za malo robiąc? Odpowiedzi na te pytania nikt nigdy nie pozna... Pewne jednak jest to, ze zawsze znajdą sie nowi, którzy w oblokach oczekiwac bedą lepszego jutra.

Ran mial jednak nad nimi wszystkimi jedną przewage...

Wielki smok Ranazachanberron rozpostarl skrzydla i wzbil sie w powietrze wciąz rozmyślając nad sensem zycia. Wiedzial, ze pomimo swej wielkiej wiedzy nigdy nie pozna go do konca. Czymze bowiem byloby zycie, gdyby znalo sie jego przebieg... Czy nie lepiej juz patrzec w niebo?


POLOWANIE

- Mówie wam! Zyjemy w dziczy, istnej dzungli na dwóch nogach! W naszym zawszonym mieście panują takie same zasady jak pośród zielonych lasów Glou...Guo..
- ...Goundel.
- Niech bedzie i Goundel! – Gliniany, niemalze oprózniony, kufel lupnąl o blat stolu. Resztki trunku rozchlapaly sie na calej jego powierzchni zahaczając swoimi kroplami o siedzących wokól mezczyzn.
- Mówie wam! – Postawny, dobrze zbudowany jegomośc kontynuowal wywody. – Niby mamy tutaj prawo, niby są sądy, wiezienia, mamy sklepy i wszystkie te zaklady uslugowe. Ale i tak, mówie wam, tu jest tak samo jak w dzungli. Slyszeliście kiedyś o prawie silniejszego? Slabszy musi zginąc, lub sie podprz...podopo...
-...podporządkowac.
Brunet zerknąl z ukosa na poprawiającego go kompana. Spojrzal na jego zaplamioną winem tunike, która gdzieniegdzie zdradzala jeszcze swój poprzedni, szkarlatny kolor. Niemalze kazdy palec mezczyzny przyozdobiony byl malym świecidelkiem, ukazującym otaczającym wokól plebsom wyzszą range spoleczną.
- Jeszcze raz mnie poprawisz Kunz, parszywy przekupniu, to pozalujesz.
Nazwany Kunzem westchnąl tylko zrezygnowany i siegnąl po swój kufel. Brunet kontynuowal.
- Podporządkowac, hmm, taaa....ale na czym to ja...?
- Mówileś-ze-slabszy-musi-zginąc-lub-sie-podporządkowac – wyrzucający slowa niczym z automatu maly czlowieczek, dopomógl mówcy.
- Dzieki Szybki. Taaa, jeśli nie podporządkujesz sie w tym świecie silniejszemu, zginiesz! To jest odwieczne prawo przyrody a nasze, tak zwane pisane, trzesącą sie reką skryby, nic nie znaczy. Mówie wam, jesteś silny, przezyjesz. Jesteś slaby, zginiesz!
- A wiesz co ja myśle? – odezwal sie Kunz trąc wierzchem dloni pulchny policzek. – Ze za dlugo siedzialeś na sloncu na tym swoim posterunku przy bramie pólnocnej.
- Ja ci dam za dlugo na sloncu. Lepiej zwazaj na swe slowa, bo pewnego dnia mozesz miec najazd na swój kramik. Wiele osób pewno chcialoby sie dowiedziec, co tez tam za przekrety prowadzisz...
- Zadne, które mialyby zaszkodzic naszej malej dzungli – odparowal Kunz.
Brunet zmarszczyl krzaczaste brwi i zmruzyl lekko oczy wpatrując sie w oblicze kupca. Zaśmial sie urywanie, niemal drwiąco i siegnąl po kufel. Jego oczy spostrzegly dno.
- Teee, karczmarz! – krzyknąl – Czter... – spojrzal na mezczyzne siedzącego naprzeciwko. – Loki pijesz? – Wezwany pokrecil przecząco glową. – No dobra trzy! Ino migiem!
- Uhuhu-Loki-nie-pije-a-to-znaczy-tylko-jedno-hehehe – Szybki skrzywil swoją drobną, szczurzą twarz, malymi oczkami świdrując siedzącego obok – A-to-znaczy-tylko-jedno! Loki-ma-dzis-robote. Uhuhu-ciekawa-noc-bedzie-oj-cie-
kawa.
- Stul pysk Szybki – warknąl Loki. – Moze podzielisz sie tym z calym miastem?
- On ma racje szczurzy synu – zawtórowal brunet. – Masz szczeście, ze nie jestem teraz na sluzbie bo w pzz... – spojrzal groLne na Kunza. Ten tylko wzruszyl ramionami i zająl sie dopijaniem swojego kufa. – Bo w przeciwnym wypadku, wsadzilbym cie do pudla, chociazby za te twoje seplenienie.
- A-ja-Silk-gdybym-byl-teraz-na-sluzbie-nie-oddalbym-ci....tego – Szybki wyjąl spod stolu swoją chudą reke, trzymając w garści dośc malą, ale wypelnioną sakiewke. Silk zerwal sie blyskawicznie i pochwycil swoją wlasnośc. Ślina nabiegla mu do kącików ust.
- Ty parszywy...Ty, ty psi synu...Ty...
- Zlodzieju – Kunz raczej stwierdzil fakt, niz pomógl sie wyslowic Silkowi.
Cala czwórka spojrzala po sobie. Doprawdy tworzyli iście dziwną grupe przyjaciól.
Wybuchli śmiechem. Humor poprawil sie jeszcze bardziej, gdy w ich zasiegu pojawila sie kelnerka. Co prawda malo atrakcyjna, ale za to niosąca coś, po czym humor zawsze sie poprawia.
- W samą pore mila pani, niech czyny twe bedą zapamietane po wsze czasy – rzekl nad wyraz uprzejmie Kunz, demonstrując swoje obeznanie z, jak to lubil czesto wspominac, sferami wyzszymi. Reszta mrugnela do siebie porozumiewawczo.
Nowe, do pelna zalane zlotym trunkiem, kufle szybko znalazly sie przed nimi. Silk wziąl swój w garśc i rzekl”
- No to co, mówie wam. Wypijmy nasze zdrowie!
- Zdrowie – zawtórowali mu Kunz i Szybki. Loki tylko lekko uniósl brew i nieznacznie sie uśmiechnąl. Widac bylo iz myślami jest zupelnie gdzie indziej.
- Powiedz mi Loki – glos Silka brutalnie go stamtąd wyciągnąl. – Powiedz mi, czemu parasz sie...tym czym parasz? Panowie, czy nasz Loki nie znalazlby sobie lepszego zajecia?
Panowie przytakneli.
- Spójrzcie tylko na niego. Jest mlody, te czarne wloski nawet nie dotknelo pasemko siwizny. Zapewne niejedna panna, chcialaby byc obdarzona spojrzeniem tych piwnych oczu, lub chociaz poczuc na swej twarzyczce ten lekki zarościk. Co nie panowie?
Panowie przytakneli.
- Gdybyś tylko nie ubieral sie ciągle w te czarne laszki, i byl bardziej otwarty na świat. Kunz z pewnością znalazlby coś w sam raz dla ciebie w tym swoim sklepiku. Powiedz szczerze Loki, nie myślaleś kiedyś by zając sie...czymś innym?
Zapytany jakby zawahal sie przez chwile, analizując sytuacje.
- Mo... – chrząknąl – Moze kiedyś, kto wie.
- Zawsze-ta-sama-odpowiedz-zawsze. – odparowal Szybki – Loki-po-prostu-nie-umie-robic-nic-innego.
- Tak jak kazdy z nas nie umie robic nic poza tym co robi – dodal, sprawiając wrazenie bardzo mądrego, Kunz. – Dajcie chlopakowi spokój. To jego zycie.
- Świete slowa.
Kolejny bywalec karczmy wszedl do środka, przynosząc ze sobą podmuch świezego powietrza. Dochodzil pólmetek nocy, tak wiec pomieszczenie ledwo trzymalo sie w szwach. Zapijaczeni mieszczanie rozmawiali, krzyczeli, śmiali sie, wygrazali. Pomiedzy nimi zrecznie przewijaly sie kelnerki, wyprane z wszelkich uczuc i kobiecości, zbierając po drodze nalezne klapsy i uszczypniecia. Nad wszystkimi górowal wielki zyrandol, z cala masą zapalonych świeczek, których plomienie migotaly w rytm przybywania, lub ubywania kolejnych gości.
- No to co, zdrowie!
Kolejne stukniecie i towarzysze siegneli kuflami ku swym gardlom. Glośne przelkniecie, a nastepnie blogie westchniecie. Ten sam cykl powtarzany przez godziny.
- Przyjaciele – odezwal sie Loki – myśle, ze na mnie juz czas.
Pokiwali glowami.
- Nie czekajcie na mnie. – Czarnowlosy zebral sie by wstac z krzesla.
- Zatrzymalo go silne ramie Silka.
- Uwazaj na siebie.
Nie odpowiedzial. Skinąl lekko glową i odwrócil sie ku wyjściu. Ludzie ustepowali mu z drogi, jakby czarny kolor byl przestrogą przed zblizaniem. Dojście do drzwi nie zajelo mu duzo czasu. Zanim wyszedl zawahal sie, a jego uszom doszly glosy:
- Wracając do dzungli, mówie wam...
- Tak-tak-powiedz-nam-powiedz...
- A zamknij sie ty wachrl...wachr...
- Warchlaku...

Zamknąl drzwi. Noc przywitala swego syna.
Pewnym krokiem ruszyl przez opuszczone ulice miasta. Z oddali bylo tylko slychac odglosy zabawiających sie nocnych Marków. Reszta miasta spala. Loki pogrązyl sie w cieniu.

Dzisiaj nadszedl czas. Czas by wykonac zadanie. Zaraz, jak sie nazywal jego cel? Jego zwierzyna? Niejaki Raziel Kath – kupiec. Zaledwie tydzien temu dostal zlecenie od swego przelozonego gildii. Zadanie brzmialo prosto – wyeliminowac. Dlaczego? W jakim celu? Komu przeszkadza? Nie interesowalo go to. Wazne bylo tylko zadanie. Myśliwy i jego zwierzyna.
Doszedl do znanego mu zaulka, zupelnie ciemnego, gdzie nawet miejscowi zebracy nie zaglądali. Siegnąl do pasa i wyciągnąl przedmiot, równie czarny jak jego ubiór. Maska. Zalozyl ją, odkryte pozostawiając tylko swojego zólte oczy. Po raz ostatni sprawdzil swój ekwipunek. Sztylet przy lewym boku, drugi w cholewie buta, garota ukryta w przegubie dloni. Byl gotowy by zapolowac.

Dotknąl ściany i wkrótce natrafil na znajome wglebienie. Oparl sie o nie, jednocześnie szukając oparcia dla stóp. Robil to juz setki razy. Po chwili z cichym westchnieciem znalazl sie na dachu. Wkroczyl na terytorium zupelnie innego świata, dzialającego w ukryciu, pod przykrywką nocy. Świat skrytobójców.

Szedl pewnie, zgrabnie przeskakując nad przerwami miedzy domostwami. Znal droge. Przygotowania do polowania zajely mu zaledwie trzy dni, jego cel nie byl chroniony, ani nie czul sie zagrozony. Powinno pójśc gladko. Loki spojrzal w niebo. Magia gwiazd zawsze przyciągala jego wzrok w ich kierunku. Kochal noc.

Szedl dalej, stąpając cicho, niczym elf w lesie. W koncu ujrzal dom swojej zwierzyny. Niewielka posiadlośc, pozbawiona nawet wlasnego muru oddzielającego ją od reszty miasta. W dole, przed glównymi drzwiami, drzemal straznik oparty plecami o ściane. Lecz drzwi nie interesowaly Lokiego. Uśmiechnąl sie mimo woli. Nie lubil zostawiac za sobą za duzo śladów. Tuz przed nim, na wysokości drugiego pietra, w odleglości zaledwie pieciu metrów byl balkon. Loki uśmiechnąl sie po raz wtóry, gdyz drzwi byl otwarte. Zaoszczedzi mu to paru sekund. Zaledwie jeden skok wystarczyl by sie na nim znaleLc. Przygarbiony, powoli stawiając kroki zblizyl sie do drzwi. Nie zajelo mu duzo czasu znalezienie tego, czego szukal. Zawieszonej poziomo linki, prowizorycznego zabezpieczenia, które jakoby mialo dawac gwarancje bezpieczenstwa. Zawsze śmieszyla go glupota sfer wyzszych. Ostroznie przekroczyl nad linką i niczym podmuch wiatru wsunąl sie do pokoju. Rozejrzal sie. Bylą to typowa sypialnia, nie wyrózniająca sie niczym szczególnym. Szafa z odziezą, lustro, dwa krzesla, garderoba i duze, dwuosobowe lózko. Spokojny oddech śpiącego świadczyly, iz nie zdając sobie sprawy z zagrozenia, plywa w krainie snów. Loki podszedl blizej, by przyjrzec sie ofierze.

Raziel Kath, bezdzietny i niezonaty kupiec. Zajmowal sie handlem i polityką, czyli dwoma zajeciami, gdzie najlatwiej sie komuś narazic. Loki nie wiedzial nic wiecej, nie musial. Spojrzal na niebieską szlafmyce zalozoną gleboko na czolo. Kupiec miarowo wydymal wargi w takt wydychanego powietrza. Puchowa koldra dokladnie oslanialo jego cialo przez chlodem nocy. Lecz nie przed samą nocą. Loki nie mial czasu na rozmyślania, musial dzialac...

Raziel Kath nawet nie wiedzial ze umarl. Nie obudzil sie takze kolejnego ranka by, jak zawsze, ze smakiem zjeśc gorące buleczki z miodem. Nie uslyszal takze histerycznego krzyku sluzącej, która weszla do jego pokoju by mu je podac.
Loki takze tego nie slyszal. Gdy serce jego ofiary przestalo pompowac krew, wrócil na dachy. Gdy oddalil sie na bezpieczną odleglośc przystanąl. W glowie zabrzmialy mu niedawne slowa Silka:
”Zyjemy w dziczy, istnej dzungli na dwóch nogach! W naszym zawszonym mieście panują takie same zasady jak pośród zielonych lasów.”
Dziś ja bylem lowcą – uslyszal swój wlasny glos- a Raziel moją zwierzyną. Lecz pewnego dnia, spotkam kogoś lepszego od siebie, silniejszego, sprytniejszego, lepiej wyszkolonego i wówczas role sie zamienią. Zostane wyparty, wyeliminowany. Silk mial racje, to nieustanna gonitwa, walka o zycie, o przetrwanie, Gdyz by przetrwac, trzeba byc najsilniejszym, najlepszym...cokolwiek sie robi.

Wschodzące slonce oświetlilo jego czarne wlosy. Dzungla miasta budzila sie do zycia...


JASKINIA

- Saret, no lec po tą szotke! Przeciez sama do nas nie wróci!
Pulchny chlopak zareagowal na wolanie swojego kolegi. Spojrzal spode lba na jego mocno piegowatą twarz i jasną grzywe opadającą mu na oczy. Burknąl coś pod nosem i dośc niezdarnym i kolyszącym sie krokiem, ruszyl szukac zguby.
- Tylko uwazaj, bo w trawie czeka wiele niebezpieczenstw! – uslyszal za sobą drwiący glos Mikty, starszego o dwa lata towarzysza zabaw. Byl najmlodszy z trójki kolegów, a do tego najmniej wysportowanym, co czynilo go czestym celem ich ataków. Ale nie przejmowal sie tym zbytnio. Wazne ze mial sie z kim bawic.
Saret spojrzal w niebo. Slonce wysoko górowalo ponad wierzcholkami drzew. Lekki wietrzyk przyjemnie gladzil spoconą twarz chlopca.
- Chlopaki, juz jest dobrze po poludniu. Rodzice bedą nas szukac!
- Nie gadaj tyle, tylko znajdL szotke – odpowiedzial mu wlaściciel piegowatego oblicza. – Zdązymy jeszcze rozegrac dwie gry. Co nie?
Chlopcy roześmieli sie beztrosko.
Saret westchnąl zrezygnowany. Odgarnial rekoma bujną, siegająca mu do pasa trawe. Wzdrygnąl sie na widok , uciekającego pod jego przypadkowym dotknieciem, pająka wielkości kciuka.
- No co jest Saret? Chyba nie zgubileś drogi powrotnej, co?
Chlopak zignorowal docinki. Szedl powoli, zaglądając za kolejne kepki trawy, gdy jego lewa stopa zahaczyla o coś. Gdy spojrzal na dól westchnąl z ulgą.
- Mam! – krzyknąl, podnosząc w góre kwadratowy przedmiot zrobiony z czterech kawalków materialu, wypelniony pierzem i nasionami grochu dla obciązenia.
- Gratulujemy zolnierzu – odkrzyknąl Mikta – Twoja misja zakonczyla sie szukczesem. Dawaj tu szybko, zanim sie ściemni. Zagramy jeszcze jedna gre.
Saret ciezkim krokiem podbiegl do czekających kolegów, a nastepnie z szerokim uśmiechem podal szotke Mikcie, ocierając jednocześnie pot ze swojego czola.
- No dobra, ustawic sie! Zaczynamy!
Gra w szotke byla dośc dziwna. Wiejskie dzieciaki czesto zabawialy sie nią w chwilach wolnych od zmudnych prac gospodarskich. Polegala ona na tym, iz jeden uczestnik gry podrzucal szotke jak najwyzej, a reszta próbowala ja zlapac. Pochwycenie jej w dwie rece dawalo dwa punkty, a w jedną jeden punkt. Oczywiście zabawa nie bylaby tak zabawna, gdyby nie fakt, ze przy okazji mozna bylo komuś przez przypadek wyrznąc z lokcia, lub omylkowo poczestowac kopniakiem. Wygrywal ten, kto albo mial najwiecej punktów, albo nie mial juz zadnego przeciwnika, gdyz reszta zwijala sie z bólu.
- Uwaga! Iiiiii.......Siuup! – Krzyknąl Mikta, najlepszy we wsi gracz w szotke. Zwazywszy na jego muskularne ramiona i wysoki wzrost nie dziwilo to nikogo.
Podrzucony woreczek poszybowal wysoko w góre. I zapewne powrócilby tą samą drogą wprost na rozpychającą sie pozostalą dwójke chlopaków, gdyby nie silny wiatr który nagle zaszumial miedzy drzewami. Szotka zawirowala w powietrzu, uderzyla o jedno drzewo, drugie i spadla miedzy zarośla.
- No nieee, znowu – rzekl zniechecony Saret.
- Saret, no i co zrobileś? Czemu jej nie zlapaleś? Teraz idL jej szukac! – rzucil trzeci z chlopców, dotąd milczący. Dlugie czarne wlosy co chwila zaslanialy mu twarz, lecz on z anielską wrecz cierpliwością spokojnie je odgarnial. W oczach lśnila mu diabelska iskierka, a wykrzywiona w zlośliwym uśmieszku twarz zdradzala upodobania do brojenia. Pewnie dlatego nosil przezwisko Niebrój, jako ze byly to najcześciej uzywane slowa, którymi zaszczycali go dorośli.
- Daj spokój Niebrój – odparl Saret. – Ja ide do domu. Obiad zapewne jest juz dawno gotowy.
- Hehe, a ten jak zwykle o jedzeniu – zaśmial sie Mikta, czochrając wlosy Sareta. – Spokojna glowa pulchny. Pójde po szotke i zaraz bedziesz mógl wcinac ze swojego korytka.
To powiedziawszy zwawo wbiegl w zarośla.
- Cip cip cip, szotku, gdzie jesteś? Cip cip...
- Czasem zastanawiam sie czy jest on do konca normalny – powiedzial, raczej do siebie niz do kolegi obok, Saret
Niebrój tylko zaśmial sie krótko. Wiatr znowu zawial i czarne wlosy po raz kolejny zaslonily jego twarz.
- Czemu ich nie zepniesz?
- A bo ja wiem. Ponoc rozwiane wlosy robią wrazenie na dziewczynach
- Serio?
- Nie martw sie Saret. Tobie i tak by to nie pomoglo – odparl z ironia. Po chwili dodal glośniej - Mikta no chodLze tu, tez sie glodny robie.
Odpowiedzialo im stukanie dzieciola, który niemrawo, jakby z bólem glowy, obijal dziobem pobliskie drzewo.
- Mikta! – zawolal Saret. Po krótkiej pauzie dodal – A moze cos mu sie stalo?
- Taaa...zapewne pozarl go piecioglowy smok, wpierw rozszarpując na tysiąc kawalków.
- Przestan Niebrój. Mama zabronila ci mnie straszyc!
Czarnowlosy chlopak nie odpowiedzial. Wpatrywal sie w zarośla. Cisza.
Nagly szelest galezi sprawil ze mimowolnie cofneli sie o dwa kroki do tylu. Jednak gdy ich oczom ukazal sie rozradowany Mikta, rozluLnili mieśnie.
- Gdzie sie podziewaleś przyglupie – warknąl Niebrój – Masz szotke?
- Chooopaki! Znalazl zem coś super. ChodLcie, musicie to zobaczyc!
- Masz szotke?
- Co tam szotka, chodLcie pokaze wam coś.
- Nie wiem jak wy – rzekl Saret – ale ja ide do domu. Nie chce miec znowu przez was kare i miec zakaz wychodzenia do konca tygodnia...zwazywszy, ze dzisiaj jest wtorek.
- A to idL, boidudku – parsknąl Mikta – Zawsze omija cie najlepsza zabawa.
- Ano ide – odburknąl Saret i odwrócil sie od kolegów. Szybkim krokiem ruszyl w kierunku odleglych, lezących nieco w kotlinie zabudowan, nalezących do jego rodzinnej wioski. – Zobaczycie, nieLle sie wam dostanie jak wrócicie – rzucil na zakonczenie i począl sie oddalac.
- Co za tchórz. Niebrój, mam nadzieje ze ty nie wracasz za nim?
Niebrój spojrzal z ukosa na Mikte, jakby zastanawiając sie nad decyzją. Blysk w oku byl wystarczającą odpowiedzią.
- Dalej, pokaz mi cóześ to znalazl.
Chlopcy ruszyli w zarośla. Mikta zrecznie omijal zagradzające przejście galezie, wybierając najodpowiedniejszą droge. Przeszli tak ze piecdziesiąt kroków, gdy piegowaty zatrzymal sie.
- To tu. Zobacz. – rzekl z tryumfem wskazując palcem w kierunku ziemi.
Niebrój podszedl blizej.
- Eeee...myślalem ze masz cos ciekawszego. Przeciez to tylko nora, zapewne jakiegoś lisa czy innego zwierza.
Niebrój rzeczywiście mial racje. To na co wskazywal Mikta, bylo zwyklą dziura w ziemi o średnicy niespelna metra. Nie wyrózniala sie niczym specjalnym.
- Ha, bo wpierw trzeba sie tam wczolgac. Wtedy zobaczysz ze nie klamalem.
- No co ty. Mam tam wejśc? Przeciez jest....ciasno
- Cooo, strach cie oblecial – zaśmial sie Mikta.
- Nie. – Duma Niebroja zostala najwidoczniej urazona. – Niewazne. WchodL pierwszy.
Mikta nie odpowiedzial. Bez wahania polozyl sie na ziemi i począl wczolgiwac sie w otwór w ziemi. Jego dzieciece cialo bez problemu przeciskalo sie pomiedzy krawedziami. Wkrótce z dziury wystawaly juz tylko jego zuzyte, wieśniackie buty. Pare naście sekund po i ich zniknieciu, Niebrój uslyszal przytlumiony glos.
- No dobra. Ja juz jestem, teraz ty.
Czarnowlosemu mlodzikowi nie trzeba bylo drugi raz powtarzac. Zrecznie podązyl śladem kolegi, przeciskając sie przez tunel. Gdy jego cialo zaslonilo wylot z nory , przez chwile ogarnela go ciemnośc, lecz w miare posuwania sie do przodu ujrzal światlo...niebieskie. Tunel zrobil sie szerszy, tak iz wkrótce mógl sie podnieśc. Otrzepal sie z gliny, przetarl oczy i rozejrzal sie dookola. Byl w jakimś dziwnym rodzaju jaskini. Byly tam stalaktyty, byly stalagmity, środkiem plynela nawet mala rzeczka cicho szemrając pośród kamieni. To co bylo najdziwniejsze to Lródlo tego dziwnego, niebieskiego światla. Byly nim kamienie, roznej wielkości i ksztaltu. Wyglądaly niczym krysztaly, w których światlo to zostalo zamkniete. Zaleznie od wielkości kamienia, jego poświata byla bledsza lub mocniejsza.
Z oslupienia wyrwal go glos Mikty.
- A co. Nie mówilem ze bedzie ciekawie?
- Taaa...
- ChodLmy dalej. Wygląda na to, ze jest to wiecej niz tylko jedna komnata. Najfajniejsze są te kamyczki. Ladnie świecą. Kto wie, moze są cenne, a my staniemy sie bogaci...? – Mikta znalazl jeden, wielkości pieści. Podniósl go, lecz niebieskie światlo momentalnie wniknelo w jego dlon i przedramie. Chlopak odrzucil kamien niczym poparzony.
- Nie dotykaj niczego – syknąl Niebrój. – Kto wie co to za czarcie przedmioty.
- Racja – odparl kolega – Zobaczmy co jest dalej i wracajmy.
Ruszyli ostroznie przed siebie. Rzeczywiście, to nie byla tylko jedna komnata, lecz caly system jaskin, polączonych ze sobą tunelami. Wszedzie lezaly niebieskie kamienie, co zapewnialo w miare dobrą widocznośc.
- Nie oddalajmy sie za bardzo, bo zgubimy wyjście – doradzil Niebrój.
- Dobra, dobra...
Szli w milczeniu. Jaskinia miejscami robila sie klaustrofobicznie niska, by zaraz potem stac sie niewiarygodnie wysoka. Dziwne, szczególnie iz chlopcy zsuneli sie tunelem zaledwie pare metrów. Odnóg robilo sie co raz wiecej, kazda zachecala do odwiedzenia, mimo iz z pozoru wszystkie byly takie same.
- Mikta, zobacz co tu siedzi na tej ścianie. – Niebrój podszedl blizej. Ujrzal male stworzenie, przypominające owada o chitynowym pancerzyku i trzech parach odnózy. Siedzialo nieruchomo, tylko dlugie i cienkie czulki byly w nieustannym ruchu. Cale jego cialo pokryte bylo mikroskopijnymi krysztalkami, pulsującymi jednostajnie, niemal hipnotyzująco. Niebrój potrząsnąl glową.
- Dziwne miejsce. – To powiedziawszy szturchnąl lekko owada. Ten momentalnie, z sykiem, uciekl w gląb korytarza. Chlopak odskoczyl przestraszony. Dopiero teraz zdal sobie sprawe, ze jego kolega zniknąl.
- Mikta? – zapytal niepewnie. – Mikta, gdzie jesteś?
Odpowiedzial mu tylko daleki szum strumyczka i miarowe kapanie wody.
- Mikta, nie baw sie ze mną! To nie jest śmieszne!
Niebrój obracal sie w kólko szukając kolegi. Widzial tylko skaly i niebieskie światlo.
- Mikta wracam do domu, mam juz dośc! – Poczul, jak glos zaczyna mu sie zalamywac. Ruszyl w kierunku z którego przyszedl. Lecz nie przebyl dziesieciu kroków, gdy tuz za sobą uslyszal szept
- Nieeeebróóóój... – Zatrzymal sie przerazony. Poczul jak serce wali mu, niczym szukając ucieczki z jego wlasnej piersi. Powoli odwrócil sie. Tuz za nim stal Mikta.
- Buu!
- Ty glupi baranie. Ale ześ mnie wystraszyl.
Chlopcy poczeli szarpac sie w przyjacielskich zapasach. Śmiech rozladowal napiecie i wkrótce ciezko dysząc usiedli na kamiennej podlodze.
- Fajne miejsce Mikta. Trzeba tu jeszcze kiedyś wrócic.
- Taa. Mówilem ze sie spodoba. Zobaczysz, zaciągniemy tu Sareta i go tak nastraszymy ze bedzie tak uciekac, ze nawet nie zobaczymy kiedy. – Obaj wybuchneli śmiechem.
- Nieeeebróóój...
- Mikta przestan. Juz mnie to nie straszy.
Mikta nie odpowiedzial. Powoli rozglądal sie na boki.
- Mikta?
- To nie ja powiedzialem.
- Jak to nie t...
- Nieeebróóój...
Koledzy znieruchomieli. Mimowolne przysuneli sie blizej, jakby obecnośc drugiej osoby miala zapewnic bezpieczenstwo.
- Wiesz co? – Odezwal sie czarnowlosy. – Lepiej juz wracajmy.
- Taa...dobry pomysl.
Wstali i ruszyli w droge powrotna. Szli caly czas prosto, tak samo gdy wchodzili w gląb jaskini. Wszystko wyglądalo tak samo, te same ściany, ksztalty korytarzy, wszystko. Jednak swoje zdanie co do wlaściwie obranej drogi zmienili szybko, gdy nagle, tuz przed nimi wyrosla nigdzie nie zapowiadana ściana.
- Jak to? Niemozliwe, przeciez wlaśnie stąd przyszliśmy – rzekl Mikta
- Pewnie skreciliśmy nie w ten korytarz.
- Nie skrecaliśmy przeciez.
- A jednak! Wracajmy.
Przyspieszyli kroku.
- Nieeebróóój....
- Mikta
- Co?
- Boje sie
-....ja tez.
Niemalze biegli. Mijali kolejne odnogi korytarzy, takie same jak poprzednio, świecilo w nich to samo niebieskie światlo. Panika brala góre. Chlopcy pedzili juz wkrótce niemal na zlamanie karku. Niebrój, jako ze lepiej wysportowany, odsadzil Mikte. W uszach świszczal mu ped powietrza. Slyszal jak jego kolega wola go, lecz nie dochodzilo to do niego. Krew buzowala sie mu w glowie. Chcial sie tylko stad wydostac. Bolesne zderzenie ze ścianą zatrzymalo go. Steknąl. Odwrócil sie by oznajmic koledze ich desperacką sytuacje...Mikta nie nadbiegl. Nawet mimo zmeczenia, jego urywany oddech stal sie jeszcze szybszy i plytszy. Nerwowo wodzil oczami po kazdym zakamarku wypatrując napastnika, upiora, demona...cokolwiek.
- MIIIKTAAAA! - ...odpowiedziala mu cisza.
Poczul jak lzy naplywają mu do oczu. Rozplakal sie niczym dziecko...którym byl. Opadl na kolana i zakryl twarz rekoma.
- Mamo... – Lkal.
Jego cialo wstrząsnąl dreszcz, jeden, drugi. Siorbanie nosem powtarzalo sie. Po paru chwilach otarl w koncu oczy, w których na chwile ponownie pojawila sie nikla iskierka.
- Znajde to wyjście –zapewnil sam siebie. – Znajde.
Poderwal sie do biegu. Biegl na oślep, skrecal w losowo wybrane korytarze, mijal komnaty, przedzieral sie przez wąskie przejścia, wpadal w ślepe zaulki. Wkrótce sily poczely uchodzic z jego ciala, lzy znowu zalaly mu oczy. Biegl nie zwracając uwagi gdzie. Nie zauwazyl nawet duzego, niebieskiego krysztalu, który wyrósl nagle przed nim. Uderzyl w niego i z gluchym steknieciem upadl na twarz.
Lezal nieruchomo, modląc sie by znaleLc sie teraz w domu, w swoim lózku, w objeciach mamy. Uslyszal cichy szmer...i szept
- Nieeebróóój...Miktaaa...maaamooo....
Odwrócil sie gwaltownie. Krzyk zdlawil mu sie w gardle. Przerazone oczy rozszerzyly sie do granic wytrzymalości...przerazenie. Wkrótce przestal odczuwac cokolwiek.
Niebieskie krysztaly tylko zamigotaly swym dziwnym, niebieskim światlem...


BITWA

Nethal Halynar byl zdenerwowany do granic wytrzymalości. W zasadzie, niedawno przekroczyl te i teraz czul sie niedobrze. Mdlilo go. Od rana bolala go glowa, a teraz, w samo poludnie, zamiast ustąpic ból nasilil sie jeszcze bardziej. Nethal mimowolnie zgrzytal zebami, bardziej ze strachu niz z zimna. Klykcie na dloniach pobielaly od kurczowo zaciskanej dloni na drzewcu wyzszej od niego halabardy. Zbroja draznila i ciązyla niemilosiernie przy kazdym, nawet drobnym ruchu, dlatego staral sie nie ruszac. Zdobyl sie jednak na wysilek i niepewnym ruchem odgarnąl ciemną grzywke z oczu. Powoli rozejrzal sie wokolo.

Nie byl sam. Po jego prawej i lewej oraz tuz za nim staly niezliczone szeregi bezimiennej armii. Ludzie, krasnoludy, pól-orkowie i dziwne bestie, budzące groze od samego tylko ich plugawego wyglądu. Niektórzy byli podnieceni, w napieciu oczekując rozpoczecia rzezi. Inni byli obojetni, w koncu to nie ich pierwsza bitwa, za ladnie brzeczące monety. Jeszcze inni byli równie przerazeni co on. Zwykli chlopi, farmerzy i rzemieślnicy zaciągnieci silą do wojska swojego pana, stali teraz na polu naprzeciw armii innego pana, zlozonej z podobnych im grup. Zebrali sie tu, tego zimowego, przejmująco mroLnego poludnia, aby pokazac który pan ma „wiekszą” racje. Czy to nie glupie? Nethal ma walczyc, a moze nawet ginąc za kogoś, o kim nie ma krzty wiedzy ,a jedyne jego relacje ze swoim panem ograniczają sie do oddawania niemal calego zlota brudnemu poborcy. Jednak nie mógl nic zrobic. Nie mial dośc woli by obronic sie przed umieśnionym poborowym, gdy ten wdarl sie do jego domu i wywlekl go z lózka, na oczach zony i malych dzieci. Nie sprzeciwial sie, gdy ten kazal mu zebrac swoje rzeczy i opuścic chate. I wreszcie nie sprzeciwil sie, gdy poborowy rechocząc rozkazal mu wejśc na wóz, który zawiózl go do koszar. PóLniej przeszedl podstawowe szkolenie, dano mu do rąk ciezką halabarde, zarzucono na niego za ciasną kolczuge, na glowe dano zbyt duzy helm. A teraz stoi tu, gdzie nie powinno go byc i boi sie, panicznie sie boi.

Sądząc po rosnącym wokól podnieceniu , początek bitwy byl juz bliski. Mimowolnie, dwudziestotrzy letni Nethal zwymiotowal wprost na swoje zniszczone buty. Wtedy to sie stalo. Rozlegl sie dLwiek wielu trąb, wznosząc sie nad panujący wszedzie zgielk. Na chwile na calym polu zapanowala nienaturalna cisza. Szeregi wojsk zacieśnily sie. Zolnierze utworzyli bojowe formacje. Wreszcie, gdy napiecie w powietrzu siegalo zenitu, dLwiek trąb rozlegl sie ponownie. Tym razem przeciwne sobie armie w straszliwym rabanie ruszyly na siebie. Nethal, pchniety przez oficera z tylu, mocniej ująl w dlon halabarde, po czym razem z wszystkimi zacząl biec, krzycząc z calych sil. Robil to nie dla tego ze czul jakiś szal bojowy, lecz by ukryc drazniące go uczucie strachu, straszliwej grozy, która zzerala go od środka. O dziwo, przynioslo mu to ulge. Spojrzal odwazniej przed siebie, mierząc wzrokiem przyblizającą sie w szalonym tempie mase mieczy, wlóczni, toporów, pazurów i klów, zblizającą sie wprost na niego, o wiele za szybko. Ponownie zawladnąl nim strach, przez chwile myślal czy po prostu nie rzucic broni pod siebie i nie zacząc uciekac w przeciwnym kierunku. To nie byla jego wojna.

Zanim jednak zebral w sobie na tyle odwagi by podjąc decyzje, on i armia której cześc stanowil zderzyla sie z falą wroga. Wokól niego kotlowalo sie obnazone zelazo, wszedzie panowal straszny chaos i halas, doprowadzający do szalenstwa. Tuz przed nim umierali ludzie, rozszarpywani przez dzikie, magiczne bestie. Padali sąsiedzi z jego wioski, śmiertelnie ranieni od mieczy lub w jeszcze gorszy sposób rozrywani lub niszczeni przez magie. Dopiero teraz spostrzegl sylwetki dziwnych postaci pośród wroga. Teraz tez wreszcie uwierzyl, ze magia istnieje, gdy oficer jego oddzialu padl w konwulsyjnych drgawkach, a jego cialo nagle zaplonelo zywym ogniem. Tego wszystkie bylo za wiele jak dla Nethala. Sam nie wiedząc co robi, rzucil sie do ataku. Zamachnąl sie halabardą na prawo, robiąc pólobrót i ścinając przerazonego mezczyzne. Obryzgala go krew, zanim jednak cokolwiek pomyślal, ponownie zamachnąl sie halabardą w drugą strone, tym razem ścinając ogromnego psa, zdziczalego jak najgorsza bestia z piekla rodem. Na jego nieszczeście, halabarda utkwila w kregoslupie olbrzymiego ogara i nim zdązyl ją wyciągnąc, dopadl go inny zolnierz z mieczem.
- Nie! – wykrzyknąl, jednak jego glos utonąl w morzu krzyków bólu, bojowego szalu i odglosach szczekającej stali.
- Nie... – wykrztusil jeszcze raz, slabnąc... dlawiąc sie wlasną krwią.

Spostrzegl, ze lezy, twarzą do ziemi, w brunatno czerwonej cieczy. Ból z klatki piersiowej byl nie do zniesienia. Nethal poczul, jak mimowolnie traci przytomnośc. Tonie, w odmetach śmierci. Czy chociaz jego armia wygra? Czy naprawde jego pobyt tutaj zmienil w jakiś sposób wynik bitwy? Czy jego śmierc byla potrzebna? Nethal Halynar, mlody, zonaty mezczyzna, niestety nie dowiedzial sie tego nigdy.


Post został pochwalony 0 razy
Pią 18:06, 26 Maj 2006 Zobacz profil autora
Gość








Post
Jessica Alba In Anal Action Movie!
[link widoczny dla zalogowanych]
Sob 0:23, 10 Mar 2007
Gość








Post
Jessica Alba In Anal Action Movie!
[link widoczny dla zalogowanych]
Sob 0:23, 10 Mar 2007
Memaselfni




Dołączył: 16 Mar 2007
Posty: 3
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3


Post
Catherine Zeta Jone Throatjob!
[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Pią 23:14, 16 Mar 2007 Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:    
Odpowiedz do tematu    Forum Tournaments Strona Główna » Neverwinter Nights + dodatki Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do: 
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Design by Freestyle XL / Music Lyrics.
Regulamin